piątek, 24 kwietnia 2020

Śledztwo na kwarantannie czyli jak znaleźć coś na podstawie w zasadzie niczego

Dość długo mnie tu nie było, ale jestem.

Był w moim życiu taki epizod, kiedy prowadziłem zajęcia na UW. Były to m.in. zajęcia z informacji naukowej, gdzie, między innymi, miałem za zadanie nauczyć studentów szukać informacji w Internecie. Nie mnie sądzić czy się udało, niemniej jakieś zdolności z tego okresu mi jeszcze zostały. A że teraz mam więcej czasu, to czasem mogę z nich sobie skorzystać.

Tydzień temu scrollując instagram trafiłem na wpis o tym, jak to jedna pani biegając po hałdach (jak widać na Śląsku mają ciekawe metody treningu) znalazla stronę książki napisanej po niemiecku. I potem zastanawiała się ona co to mogła być za książka. Strona wyglądała tak:


Od razu uruchomił mi się w głowie szperacz, leżący mi się przekonać co to może być za proza. Autorka postu zasugerowała, że niemiecka, co przecież nie  jest wykluczone, ale po wklejeniu kilku randomowych fragmentów tekstu w Google nic się nie pokazało. Postanowiłem zatem podejść do tematu inaczej.

Wiecie jak zaczęto odcyfrowywać egipskie hieroglify? Otóż kapitan P. F. Bouchard, będący na zagranicznej wycieczce w Egipcie, organizowanej przez Napoleon Bonaparte Tours, znalazł tam stellę z napisami po grecku oraz egipsku, w dwóch wersjach - pismem demotycznym używanym tuż przed naszą erą i właśnie hieroglifami, z których to pismo się wywodzi. Dwadzieścia kilka lat po odkryciu kamienia (i przewiezieniu go do Wielkiej Brytanii (mysle ze część  czytelników doskonale wie skąd się wzięła i jak dotarła na miejsce większość zbiorów europejskich muzeów z tego okresu) francuski badacz Champollion postanowił spróbować odczytać inskrypcję. Ta grecka poszła mu łatwo, a co do tej nowszej egipskiej, też nie było trudno, bowiem potomka języka staroegipskiego używa się po dziś dzień we wschodniochrześcijańskim kościele koptyjskim w Egipcie. Porównując teksty znalazł on tam imię faraona Ptolomeusza, a potem jeszcze dwoje innych imion, które później udało mu się odszukać w tekście hieroglifami wspomagając się tekstem koptyjskim. No i na tej podstawie z kolegami odcyfrował większość znaków.

Reprodukcja Kamienia z Rosetty z przykładami hieroglifów, pisma demotycznego i greckiego (za www.ciekawe.org)
Ja miałem łatwiej, bo jednak niemiecki zapisywany jest łacinką, ale poszedłem tym samym tropem. Postarałem się znaleźć imiona własne. Udało się to o tyle, że akurat na tej stronie były dwa, wspomniany jest niejaki Pug oraz występuje tam bohaterka o imieniu Rhoda. To lepiej niż jakby mieli być John i Kate, pomyślałem, i rzeczywiście - nie trzeba było wiele szukać aby znaleźć informację, że tacy bohaterowie występują w powieści "Wichry wojny" oraz w jej kontynuacji pt "Wojna i pamięć".

A dlaczego w porannej zajawce pokazałem niemieckiego pisarza Ludwiga Ganghofera? Cała ta sytuacja przypomniała mi jedną ze scenek w "Przygodach Dobrego Wojaka Szwejka", gdzie kapitan Sagner wtajemnicza oficerów w nowy szyfr oparty na drugim tomie powieści "Grzechy ojców" tegoż autora. Otóż, streszczając, na stronie 161 tegoż znajdował się klucz mający służyć odszyfrowaniu rozkazu "Auf der Kote 228 Maschinengewehrfeuer linksgerichten" czyli "Ze wzgórza 228 ogień karabinów maszynowych skierować w lewo". Szyfrant miał wysłać taką wiadomość używając słów z książki a w sztabie miało to być odszyfrowane. Wszystko byłoby super gdyby nie Szwejk, który, kierując się rozsądkiem podpowiadającym mu, że książkę czyta się przecież od pierwszego tomu, zamiast tomu 2 wyfasował oficerom tom 1 i całe szkolenie szlag trafił. Miałem małą nadzieję na to, że może tutaj też mamy prozę Ganghofera (sprawdziłem, jest z czego wybierać, autor należał do raczej płodnych), ale jednak niestety nie. I pewnie żadnego szyfru też nie ma. Ale co miałem zabawy przy szukaniu co to za rzecz, to moje.

Wydanie "Grzechów ojców" Ganghofera, które znalazłem na stronce booklooker.de. Całkiem ładna okładka.
Po całym zamieszaniu w wagonie sztabowym kpt. Sagner zaczął czytać dzieło Ganghofera i stwierdził, że pisze on nieźle. Niestety, ja nie mam okazji tego potwierdzić, chociaż jeśli narodowa kwarantanna potrwa dłużej to nie jest powiedziane, że się nie wezmę. Znam osobę, która po serialu Alternatywy 4 przeczytała książkę pisarza Sofronowa (tak, naprawdę istniał taki pisarz, Stanisław Anioł go nie wymyślił). Przypuszczam, że mógł to być dramat "Moskiewski charakter". Ale to temat na osobne śledztwo :)

Tak, wg Wikipedii, wyglądał pisarz (w zasadzie dramaturg) Sofronow.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Historia bardzo dziwnego obrazu (i bardzo dziwnej piosenki)

Cześć,

Mam nadzieję, że te bardzo dziwne święta udało Wam się spędzić w miarę bezboleśnie a nawet miło. Ja zaangażowałem się w tzw. międzyczasie w jeszcze jeden projekt, o którym później, i publikacja przesunęła mi się na dziś, ale prędzej czy później wiadomo było, że nastąpi moment, kiedy do Was wrócę. Mam nadzieję, że już słuchaliście zajawkowego podcasta, jeśli nie, to zapraszam tutaj.

Czytając tytuł dzisiejszej notki mogliście się zdziwić - przynajmniej ci, którzy mnie znają - bo jeśli wziąć pod uwagę mój stosunek do sztuki, to możecie sobie wyobrazić mnie piszącego o wszystkim, ale nie o obrazach. A jednak, mimo że na wystawie sztuki ostatni raz byłem niemal trzy lata temu, to jeden obraz wyjątkowo mnie zafascynował. A wszystko dzięki muzyce.

Był to bowiem jeden z ulubionych obrazów Freddiego Mercury'ego. Tak ulubionych, że według relacji kolegów z zespołu, brał on ich do Tate Modern, gdzie obraz wisi, i sadzał przed nim, żeby na niego patrzyli. A skoro o Freddiem mowa, to słówko o tym, jaki mam stosunek do twórczości Queen. Wiadomo, że największą popularność zyskała ona na początku lat 90., kiedy lider grupy po walce z wirusem HIV zmarł na AIDS. Miałem wtedy niecałe 10 lat i również ja zainteresowałem się tą muzyką w tym czasie, zaczynając oczywiście od kupowanych mi przez rodziców wydawnictw w rodzaju Greatest Hits. Zgłębiając temat dalej, już będąc bardziej świadomym, ponaddwudziestoletnim odbiorcą, dokopałem się do relatywnie wczesnych nagrań zespołu, z płytą "A Night at the Opera" na czele.



Ten album Queen był dla mnie w ogóle początkiem przygody z rockiem progresywnym.
Ten (i rok późniejszy, bliźniaczy niejako "A Day at the Races") album kończy niejako "ambitny" okres twórczości grupy. Muzyka się zmieniała, zmieniał się zespół Queen, ale dzięki tej płycie miałem zawsze sentyment do jej działalności w pierwszej połowie lat 70., pomimo że stroniłem od części utworów, które wydawały mi się za trudne. Aż do momentu, kiedy się przemogłem i wysłuchałem drugiego w kolejności wydawania albumu Queen II.

Tak, koncepcja z tego zdjęcia z okładki została później wykorzystana w teledysku do "Bohemian Rhapsody".

Ten album jest trudny, ciężko się go słucha, nie pochodzi z niego wiele hitów (może poza "Seven Seas of Rhye"), ale jak to często bywa, zyskuje przy bliższym poznaniu. Mnie zafascynował przede wszystkim jeden utwór, o takim bardzo dziwnym tytule "A Fairy Feller's Master Stroke". A jak mi się trafia coś takiego dziwnego, to szukam dalej. I znalazłem bardzo dużo ciekawych rzeczy.

Tytułowy "A Fairy Feller's Master Stroke" to obraz, namalowany przez brytyjskiego wiktoriańskiego artystę Richarda Dadda. Dadd był dobrze zapowiadającym się malarzem, obecnym w kręgach angielskiej bohemy, aż do momentu kiedy wyjechał do Egiptu na wakacje i dostał tam udaru słonecznego. Od tego czasu miał problemy z psychiką; i jakkolwiek uważanie się za Ozyrysa było niespecjalnie szkodliwe, to już widzenie w swoim ojcu inkarnacji Szatana i zabicie go było już interpretowane zupełnie inaczej.

Wikipedia pokazuje artystę przy pracy. Przyznajcie, ma on w sobie coś niepokojącego...
Dadd został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, gdzie jednak pozwolono mu pracować. W czasie izolacji stworzył kilka dzieł, a omawiane tutaj powstawało całe 9 lat. Można powiedzieć, że Dadd siedząc w psychiatryku miał dużo czasu to mógł się poświęcić, ale... Proszę sobie nie wyobrażać że mamy tu do czynienia z "Bitwą pod Grunwaldem" - to w sumie malutki obrazek o wymiarach 26 na 21 cali. Jest jednak namalowany bardzo szczegółowo, precyzyjnie i mieści się na nim tyle różnych dziwnych szczegółów, że serio przyciąga wzrok i wzbudza zainteresowanie.

Przyjrzyjcie się dokładnie jak tego wszystkiego jest tutaj dużo!!!
Podejrzewa się, że artysta Dadd miał jakąś postać schizofrenii. I chyba dlatego był w stanie stworzyć dzieło z tak wieloma odniesieniami, czy to do mitologii staroangielskiej, czy do dzieł Szekspira, czy nawet do końca nie wiadomo do czego. Taki strumień świadomości, który można chyba przyrównać nieco do "Finnegan's Wake" Joyce'a, w którym też nie do końca wiadomo o co chodzi. Są tu postaci z dziecięcej wyliczanki ("Soldier, sailor, tinker, tailor"), są postaci stricte szekspirowskie jak król wróżek Oberon z żoną Titanią, jest w końcu "dandys-wróżka, zaciekawiający swoją pannę-przyjaciółkę" (w której to postaci niektórzy analizujący tekst dopatrywali się nawet próby coming outu Freddiego Mercury'ego).

Obraz Sir J. N. Pattona, przedstawiający scenę ze "Snu nocy letniej", a mianowicie kłótnię Oberona i Titanii. Pózniej artysta namalował jeszcze "Pogodzenie się Oberona i Titanii". Niezła fucha. Reprodukcja za wikipedią.

A słuchając piosenki Queen, zwłaszcza że ktoś zadał sobie trud żeby pokazać wszystkie szczegóły tak, jak Freddie o tym śpiewa, możemy sobie obejrzeć detale tego nieco psychodelicznego obrazu.

A sama płyta też jest warta przesłuchania. Tym bardziej, że wbrew utartemu stereotypowi, wszyscy muzycy Queen (choć w różnym stopniu) pisali piosenki, na rzeczonym "Queen II" pierwszych kilka utworów jest choćby autorstwa Briana Maya. I jest to bardzo urozmaicona płyta, znajdziemy tam ballady, ale też sporo ostrego rockowego grania i ta odrobina psychodeli, o której pisałem dziś.

A jak Wam się podoba obraz, piosenka czy płyta? Piszcie :)

PS Dowodem na to, że nie należy tłumaczyć pewnych rzeczy jest znaleziony przeze mnie polski tytuł dzieła. Otóż jakkolwiek "Fairy Feller's Master Stroke" dla nas nieanglojęzycznych z urodzenia brzmi zaciekawiająco, tajemniczo, nawet intrygująco, tak "Mistrzowskie cięcie baśniowego drwala" wygląda, przynajmniej dla mnie, nieco dziwnie. Zresztą, jestem w posiadaniu radzieckiego śpiewnika z tekstami Beatlesów pt. "Песни Ливерпульской Четверки" i tam również postanowiono przetłumaczyć przynajmniej tytuły. Wychodzi dziwnie (za www.avito.ru)


czwartek, 9 kwietnia 2020

Mokry sen niemieckiego robotnika czyli Miasto Żelaznej Huty

Nie wiem, czy mogę się nazwać podróżnikiem, bo ani nie byłem w Indiach, ani w Himalajach, ani nawet w Ameryce, ale uznajmy roboczo, że mogę. Bo w sumie jeżdżę (jeździłem???) po świecie dużo, i z tych swoich podróży zawsze staram się wyciągnąć coś dla siebie. Podróżuję dość nietypowo, bo nie szukam zwykle wrażeń takich, których szuka większość podróżujących. Wiadomo, fajnie jest sobie stanąć na Placu Czerwonym czy przejść się Mostem Karola, zapewne równie super jest wjechać na Wieżę Eiffela czy pogapić się na ludzi w Central Parku, podczas moich podróży jednak staram się znaleźć sobie jakiś motyw czy powód do wyjechania w konkretne, często nie tak oczywiste miejsce. Stąd urodził mi się choćby pomysł obejrzenia jednego dnia Cieszyna, Bielska Białej i Wadowic, stąd podchwyciłem pomysł kolegi Pawła (serdecznie pozdrawiam!) aby jeździć na wyjazdowe mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej w eliminacjach do MS 2018, dlatego kibicuję koledze Zbyszkowi (polecam jego blog "Spacery krótkie i te nieco dłuższe", do którego link umieszczę dziś w polecankach) kiedy ten idzie piechotą z Pragi do podparyskiego Compiegne czy też szlakiem dawnej żelaznej kurtyny. I dlatego też niecałe trzy lata temu urodził mi się w głowie pomysł pojechania do Eisenhüttenstadt.

Pocztówkę znalazłem na stronie udomowiony.pl, z kolei jej autor wziął ją ze strony akpool.pl


Jako przewodnika interesuje mnie nie tylko historia czy architektura, ale też trochę urbanistyka, zwłaszcza, że przeszedłem w życiu zawodowym okres silnej fascynacji modernizmem, również związanym z ideą planowania nowych miast. Wystarczy wspomnieć dzieło naszego architekta i urbanisty, przedwcześnie zmarłego M. Nowickiego, czyli Chattigarh w Indiach. Po co budować nowe miasta w czasach nowożytnych, kiedy pod ręką ma się już stare? Przyczyn jest na pewno wiele, ale ta, która nas interesuje, i która przyświecała twórcom naszego miasta-bohatera jest dość oczywista - ideologia. Jest Eisenhüttenstadt bowiem próbą budowy idealnego miasta epoki stalinizmu, i mimo że miasta takie budowano nie tylko we wschodnich Niemczech (dość wspomnieć węgierskie Dunaujvaros czy choćby - w mniejszej skali - projekty typu MDM w Warszawie czy osiedle A w Tychach), to na gruncie wschodnioniemieckim eksperyment wydawał mi się jeszcze bardziej fascynujący. Z trzech powodów:

- miasto zaczęto budować niemalże na surowym korzeniu w chyba najmniej wolnym kraju wschodniego bloku, co powodowało, że oczekiwałem "czystej" formy, nieskażonej wrogimi wpływami choćby z drugiej strony Łaby - w NRD w latach 50. nikomu nie przyszłoby do głowy budować i planować wbrew linii partii,
- miasto leży w NRD, która sama w sobie jest dla mnie fascynującym eksperymentem budowy jednego totalitarnego państwa na gruzach drugiego przy użyciu tych samych ludzi i w zasadzie tych samych środków i wreszcie
- miejsce to po zjednoczeniu Niemiec jak w soczewce skupia w sobie wszystkie problemy, z którymi wschodnie landy borykają się do dziś.

Na oko ponad połowa mieszkań w tym frankfurckim bloku jest opuszczona.
Poza tym dawno temu w Eisenhüttenstadt mieszkał mój kolega Leszek (pozdrawiam!!!), który odbywał praktyki studenckie w niedalekim browarze. To też bardzo ważny powód!

Zacznijmy zatem ab ovo. Planiści enerdowscy myśleli, myśleli i postanowili w końcu wybudować na początek wielką hutę żelaza w środkowym biegu Odry, tuż nad nowopowstałą granicą z Polską, niedaleko malutkiej sennej miejscowości Furstenberg. Super sprawa bo i surowce można dowieźć statkami i koleją i pusto dookoła, bo co by nie mówić o Brandenburgii, to najgęściej zaludnionym regionem Niemiec to ona nie jest. I później, niedaleko huty zaczęto budować miasto. Z szerokimi alejami, z reprezentacyjnymi placami, z budynkami, mającymi świadczyć o tym, że tu oto powstają nowe, lepsze Niemcy. Znacie tę historię? No, na pewno jeśli jesteście z Krakowa to znacie!

To nie Nowa Huta. To najstarsza część Eisenhuttenstadt zbudowana w latach 50. (źródło: moz.de)
 Zadanie powierzono Franzowi Ehrlichowi, przestawicielowi szkoły Bauhaus, komuniście więzionemu przez nazistów w obozie Buchenwald, ale przedstawiony przez niego plan był dla władz zbyt kosmopolityczny i zachodni, dlatego ostateczny kształt miasta zawdzięczamy dość anonimowemu urbaniście, jakim był Kurt Walter Leucht. Nazwa dla nowego tworu nasuwała się sama, nie można było nazwać tak sztandarowego projektu inaczej niż Stalinstadt. Obecna nazwa pochodzi z roku 1961, kiedy w NRD zmieniło się kierownictwo i przeprowadziło coś w rodzaju destalinizacji. I stoi sobie miasto do dziś, choć boryka się z wieloma problemami, o których za chwilę.

Podróż zaplanowałem sobie z chirurgiczną precyzją. Bo wiecie, w podróżowaniu nie chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej dostać się z punktu A do punktu B. Chodzi też o samą przyjemność podróży. A zatem plan obejmował nie tylko wizytę w Mieście Huty Zelaza i wypicie piwa przed socrealistycznym ratuszem, ale również pojeżdżenie sobie pociągami i zobaczenie innych fascynujących miejsc po tamtej stronie granicy, takich jak Frankfurt nad Odrą, Chociebuż czy Gubin. W tym celu kupiłem sobie dzienny bilet na Brandenburgię (to najlepsza opcja na grupowe ale też indywidualne podróże kolejowe po Niemczech, za dwadzieścia kilka euro możemy przez całą dobę do 3 nad ranem jeździć w granicach landu i przygranicznych gmin dowolnymi pociągami osobowymi niezależnie od ich operatora) i udałem się na Dworzec Centralny w celu załadowania się do pociągu IC, który przez noc miał mnie dowieźć do Gorzowa Wielkopolskiego. A stamtąd to już, jak mówił jeden z bohaterów "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?" prosto, osobowym do Kostrzyna, osobowym do Werbig gdzie szybka przesiadka w osobowy do Frankfurtu, spacer po mieście, osobowy na Cottbus, wysiadka w Eisenhuttenstadt, spacer po mieście i dalej na Gubin, Cottbus i Forst, po czym stamtąd do Wrocławia i TLK do domu. Data wyjazdu? Nie mogłaby być inna - 1 maja!

Po szybkich przesiadkach w Gorzowie, Kostrzynie i Werbig dotarłem do wyludnionego Frankfurtu nad Odrą. Zdjęcie zostało zrobione o 9:16!
Pierwsze wrażenie, które mnie uderzyło po wjechaniu do dawnej NRD to pustka. Tu nie ma ludzi! Nawet we Frankfurcie nie było ludzi, choć godzina była już relatywnie późna, bo okolice dziewiątej rano. Oczywiście, wpływ na to miało święto państwowe (takim w Niemczech, całych, jest Swięto Pracy), ale i tak było puściej niż bym się spodziewał. Przesiadając się w Werbig byłem jedynym człowiekiem na peronie i jednym z bodaj dziesięciu w pociągu. Drugi pociąg również był w dwóch trzecich pusty, a kiedy wysiadałem, wysiadło razem ze mną raptem kilka osób. Kiedy szedłem sześciopasową Strasse der Republik, minęły mnie dwa samochody, równie dobrze mógłbym iść środkiem a nie chodnikiem i nic by mi się nie stało...
Tak jak widać, można było bez żadnego problemu iść środkiem solidnej ulicy w południe.




Tak, było tuż przed południem.
Druga uderzająca rzecz to stan infrastruktury. Można wiele złego powiedzieć o polskich inwestycjach w tąż, o ich zasadności i jakości wykonania, ale miejsca typu Eisenhüttenstadt wyglądają jakby czas zatrzymał się w nich w latach 80. Źle utrzymane dworce, przystanki, chodniki, zardzewiałe latarnie czy odpadający tynk nie są wcale widokiem rzadkim.

Dworzec nie wita nas specjalnie przyjaźnie...
Jak widać, reszta infrastruktury również nie powala, a miasto sprawia wrażenie wymarłego.
I w końcu trzecie wrażenie to dojmujący smutek i jakaś taka schyłkowość. Trochę tak jak odwiedziny u dziewięćdziesięcioletniej babci, która niby jeszcze dobrze się trzyma, ale ma świadomość tego, że zaraz będzie koniec. Restauracja jest, ale nie działa. Hotel niby jest, ale zamknięty. Taksówkarz na głównej ulicy stoi, ale chyba stoi tam z przyzwoitości bardziej niż z czegokolwiek innego. No i to uczucie kiedy z ulicy Róży Luksemburg skręcasz w ulicę Karola Liebknechta, która z kolei krzyżuje się z Karola Marksa, a z dworca do miasta prowadzi Friedrich-Engelsstrasse. W mieście znajdziemy stare socrealistyczne mozaiki, opuszczone bloki, puste trawniki po blokach już wyburzonych, a i miłośnicy urbexu na pewno znajdą coś dla siebie.

Hotel Lunik jest już niestety nieczynny. Stojący pod nim taksówkarz sprawiał wrażenie stojącego tam z przyzwyczajenia.
Ten blok mieszkalny też stoi tu już tylko z przyzwyczajenia...
Miasto Huty Zelaza liczy sobie teraz około 28 tysięcy mieszkańców. W roku 1990 mieszkańców było 53800. Większość uciekła, jeśli nie do Berlina, to na Zachód. Ci, którzy zostali zajmują tę samą powierzchnię, co w rezultacie daje bardzo upiorne wrażenie. Co więcej, jak w wielu takich ośrodkach, mamy do czynienia z degradacją więzi społecznych, poczuciem opuszczenia, wykluczeniem, co jest umiejętnie wykorzystywane przez neonazistowskie oraz populistyczne partie polityczne, które w prowincjonalnych Niemczech Wschodnich zdobywają coraz większe poparcie. Ponadto, jak powiedział mi w zeszłym roku jeden z działaczy Die Linke z Brandenburgii, którego oprowadzałem, wschodnie landy są również z racji ich depopulacji miejscem relokacji azylantów, którzy dostają pomoc od państwa. Co frustruje lokalsów, którzy często dostają w ich mniemaniu pomoc mniejszą. Zatem jest była NRD nie tylko takim zabawnym kuriozum, ale też beczką prochu z przyczepionym lontem, który wciąż się tli.

Jak widać nastroje ksenofobiczne i nacjonalistyczne trzymały się (i zapewne nadal trzymają) mocno...



Aby odkazić się psychicznie po pobycie w miejscu, które jest tak fascynujące, jak męczące, poszedłem na koniec do starej części, czyli do Furstenwalde. Równie pustego, ale wyglądającego już jak każde inne małe prowincjonalne niemieckie miasteczko. Nawet restauracja była czynna, choć od 15, gdyż święcił się Pierwszy Maja.

To też Eisenhuttenstadt, ale jesteśmy w jego historycznej części, nadodrzańskim Furstenwalde.
Mam nadzieję, że kiedy znów otworzą granice i kiedy otrząśniemy się z kryzysu finansowo, może ktoś z Was skieruje swe kroki w tak nieoczywiste, ale fascynująco ciekawe miejsce jak to, które Wam dziś pokazałem. Zawsze uważałem, że podróże mają mnie czegoś uczyć, pomagać zrozumieć świat, i że nie polegają one jedynie na robieniu sobie selfie z miejscami, będącymi uznanymi światowo turystycznymi atrakcjami. A uzupełnieniem tego wpisu będzie podcast, gdzie opowiem o tym jak bez strachu i obaw podróżować w ten nietypowy sposób.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Tajemnice banknotów świata część 1

Bardzo lubię zbierać rzeczy. W zasadzie od małego. Zaczęło się chyba od naklejek Panini, gdy te weszły do sprzedaży (nawet nie wiecie - a może wiecie - jaką ucieczką było ponowne zbieranie Panini kiedy do takiego wieku dorósł mój syn) ale dość szybko ułożyło mi się w głowie, że coś co chcę zbierać to monety i banknoty. Dzisiejszy wpis poświęcę tym drugim.

Banknoty są trochę jak komiksy. Można je oglądać kilkanaście razy, a wciąż znajdzie się coś fascynującego. I po prawdzie jest tyle szczegółów i tyle różnych wątków, że wpis o wszystkim miałby chyba pięćdziesiąt ekranów. Dlatego zdecydowałem, że zrobię z tego cykl, który pozwoli Wam i mnie skoncentrować się na poszczególnych wątkach. Zaczynamy od czegoś co rzuca się w oczy na samym początku, od razu kiedy bierzemy pieniądz do ręki - a zatem co/kto jest na banknocie.

Zdecydowanie najpopularniejszą opcją jest przywódca kraju. A najpopularniejszym przywódcą z banknotów jest najdłużej panująca monarchini świata, czyli Elżbieta II. Królowa Brytyjska jest również głową wielu państw Wspólnoty Narodów, więc jej podobizna zdobi nie tylko brytyjskie funty. Do tego królowa występuje w wielu wersjach jeśli chodzi o wiek. Może być młoda, jak na tym banknocie z Belize:

Ale też w sile wieku (sprawdziłem, miała 51 lat gdy robiono jej ten portret, czuwaj!), jak na australijskiej pięciodolarówce. Nota bene jest to jedyny australijski banknot z królową. 


Podobnie jest w Kanadzie; Elżbieta zdobi jedynie dwudziestodolarówkę; inne banknoty pokazują kogo innego. Kanadyjska królowa ma na portrecie lat siedemdziesiąt kilka.


Najbardziej królową uwspółcześniła Nowa Zelandia; na najnowszej emisji tamtejszych dolarów, również na zielonej dwudziestodolarówce oglądamy portret osiemdziesięciopięcioletniej monarchini. Spory rozstrzał, jesli weźmiemy pod uwagę, że pierwszy raz wystąpiła na kanadyjskiej dwudolarówce jako osmioletnia księżniczka. 


No dobrze, nie samą Elżbietą banknoty stoją. Monarchów możemy oglądać na pieniądzach emitowanych przez inne państwa. Tacy na przykład Brunejczycy łatwo nie uciekną od sułtana Hassanala Bolkiaha (rządzącego nimi absolutystycznie od bagatela ponad 50 lat). Wystarczy, że chcą za coś zapłacić pięcioringgitówką.


Z kolei jeśli mieszkasz w Maroku, nie wymigasz się od spojrzenia Muhammada VI, władcy podejrzewanego zreszta ostatnio coraz mocniej o ukrywanie swojego homoseksualizmu (co zważywszy na muzułmańska naturę Maroka jest raczej oczywiste)


Jak już jesteśmy przy takich przypadkach, całkiem niedawno zmarł w Omanie sułtan Kabus bin Said al Said. Rządził Omanem przez lat ponad 40, jego tajemnicą poliszynela było, że lubił otaczać się przystojnymi młodzieńcami. Tu Kabus na jednym rialu.


Z kolei większość banknotów używanych obecnie w Tajlandii ma na sobie wizerunek jeszcze poprzedniego, ale bardzo długo panującego króla Bhumibola, zwanego tez ceremonialnie Ramą IX. Niestety, nie mam jeszcze w kolekcji banknotu z nowym kontrowersyjnym królem imprezowiczem Ramą X, czyli Mahą Vajiralongkornem.


A co jeśli nie mamy monarchy? Możemy zawsze odwołać się do postaci historycznej. I to nie tylko w Polsce. Mówisz Mongolia - myślisz Dżyngis Chan. I na wyższych nominałach mongolskich tugrików możemy pooglądać dobrotliwy uśmiech tegoż.


Jeśli masz deficyt kogokolwiek, kogo by się dało pokazać, bo Twój kraj nie jest znany z niczego specjalnego, to też można pochwalić się jakimś historycznie istotnym przywódcą. Według Mołdawian od późnego średniowiecza nie narodził się tam nikt wybitniejszy niż hospodar Stefan Wielki. Dlatego mamy jego twarz na wszystkich mołdawskich banknotach, od jednego do tysiąca lei.


Dyktator to też jakby król, prawda? No to proszę. Irański ajatollah Chomeini, Mao Tse-tung, wietnamski dobrotliwy wujaszek Ho Chi Minh czy - tout proportions gardees - Che Guevara z Kuby. 





Z tego samego cyklu, choć postaci nieco sympatyczniejsze, mamy jeszcze Kemala Atatürka, Nelsona Mandelę czy Mahatmę Gandhiego, zeby daleko nie szukać. 




No dobrze, a co jeśli nie przywódcą, historyczny czy obecny? Banknoty dają nam cały wachlarz możliwości! Ot weźmy choćby takie kraje europejskie jak Serbia czy Bułgaria. Na banknotach serbskich widnieją np. Nikola Tesla (naukowiec), Jovan Cvijić (matematyk) czy Đorđe Vajfert (bankier i przedsiębiorca). W Bułgarii mamy Paisija Chilandarskiego (teologa), Iwana Milewa (malarza) czy Petyra Berowa (takiego naukowca od wszystkiego)




A jeśli mamy za wielu chętnych na banknoty i pchają się nam drzwiami i oknami, to możemy zawsze dać trzech na jeden banknot, jak na tych 100 dominikańskich pesos. Tu wszyscy ojcowie narodu są usatysfakcjonowani w jednym miejscu.


A co, jeśli w kraju mamy reżim odwołujący się do wielonarodowosci i równości między autochtonami a potomkami konkwistadorów zza morza? Robimy jak w Boliwii. Mamy bohaterów z różnych ras i klas. Evo Morales był zadowolony.


Wreszcie możemy pójść drogą szwedzką. Władcy - nuuuda. Bohaterowie? Nuuuda. Za to popularna pisarka dla dzieci i piosenkarz pop z lat 60? Czemu nie? No bo co w końcu, kurczę blade, jak mawiał Mikołajek!


Pisarka to rzecz jasna Astrid Lindgren, a piosenkarz to Evert Taube. Nie podbiłby dzis list przebojów, ale nie oszukujmy się, Mieczysław Fogg też by nie podbił.


Można oczywiście w ogole nie pokazywać nikogo, tę drogą poszły choćby Macedonia, Birma czy Seszele. 




Oczywiście zdarzają się też ciekawostki zupełnie niszowe i takimi podzielę się z Wami już niebawem. A na dziś wystarczy, mam nadzieję, że się Wam podobało i że wypowiecie się w komentarzach tu albo na fejsbuku. No i jak zawsze - podawajcie dalej! Będzie mi bardzo miło jeśli będę mógł się podzielic z innymi śmietnikiem w mojej głowie:)

piątek, 3 kwietnia 2020

Podróż sentymentalna czyli kilka słów o komiksach

W sumie chyba każdy z nas "mówi" tekstami kultury popularnej, czy to rzucając "Albercik, wychodzimy!" czy pytając "You talking to me?" albo nawet pokazując jakiś, spopularyzowany przez konkretny film czy obraz gest. Ja niedawno zorientowałem się, że czasem zdarza mi się "mówić Tytusem". Kupując coś taniej przechytrzam Chytrozłotków, gdy ktoś mi każe objaśnić jak coś działa, czasem mówię wierszyk "Tu zawory a tu tłoki poruszają wał na boki..." a kiedy oprowadzam, to zdarza mi się powiedzieć, że "Szwedzi, Krzyżacy, Tatarzy, Eskimosi pod gród podchodzą". Mimo że...

No właśnie. Nie jestem wielkim fanem komiksów. Znam ludzi, którzy są, przygotowując ten wpis trafiłem w wiele miejsc, w których takowi się wypowiadają, uświadomiło mi to w sumie jak wielu rzeczy nie wiem i o jak wielu nie mam pojęcia. Ale żyjemy w miejscu, gdzie już Stańczyk udowodnił, że każdy zna się na wszystkim, zatem czemu by nie poudawać, że się również znam na czymś, na czym się nie znam? Poza tym komiks to morze tematów, setki jak nie tysiące podejść do nich i rzeczą oczywistą jest, że wpis o wszystkim jest niemożliwy. A tak na marginesie, zauważyłem już dawno, że często podejście do komiksu jest takie z przymrużeniem oka, że nie uznaje się go za poważną rzecz, niektórzy czasem nawet twierdzą, że to w ogóle nie jest literatura i że nie warto się tym zajmować. Jest to moim zdaniem tak głupie stwierdzenie jak "nie czytasz - nie idę z Tobą do łóżka"*, ale ja też nie o tym.


"Tytus, Romek i A'tomek". Nie chcę tu pisać o historii cyklu, dość będzie powiedzieć, że trzej stworzeni przez H. J. Chmielewskiego sympatyczni harcerze pojawili się pierwszy raz na łamach gazety "Swiat Młodych" w roku 1957 (niestety, jestem za młody, żeby dobrze pamiętać tę gazetę, za to mój dwa lata starszy kolega się w niej zaczytywał), a książeczki (zwane przez autora nieco na wyrost "księgami") zaczęły się ukazywać w roku 1966 i w miarę regularnie publikowano je do... no właśnie, tu mam pierwszy problem. I - z tego co widziałem na forach tak poważnych w branży jak Gildia Komiksu - nie tylko ja go mam. Cezurą uznawaną przez większość czytelników jest rok 1992 i ukazanie się - po kilkuletniej przerwie - księgi XIX - "Tytus aktorem". Można łatwo sprawdzić, że "Tytusy" ukazywały się jeszcze do roku 2008, a książeczek powstało 31, ale... no właśnie. Skąd ten powszechny wśród miłośników serii problem z nową serią książeczek?

Cofnijmy się do roku 1957, kiedy Tytus z kolegami pojawił się po raz pierwszy. To był czas "odwilży" po październiku 1956, komiks podobnie jak choćby muzyka jazzowa przestał być uważany za coś ohydnego i imperialistycznego. Ale oczywiście musiano go nieco dostosować do wymogów naszego obozu. Widać to w omawianych książeczkach - zwłaszcza na początku bohaterowie muszą - poza braniem udziału w absurdalnych czasem przygodach - spełnić oczekiwania - harcerskiego w końcu - wydawnictwa oraz pójść "po linii Partii". Chłopcy zatem sadzą las w czynie społecznym, odgruzowują zniszczony Frombork, zagospodarowują Bieszczady, czy w końcu biorą udział w szkoleniu Obrony Cywilnej u boku jednostki LWP. Takie były czasy, nie ma co się zatem dziwić, że możemy naszych bohaterów zobaczyć u boku Fidela Castro czy ściskających się z radzieckimi pionierami w obozie Artek na Krymie. Propaganda jest moim zdaniem na tyle jednak nienachalna, że książeczki się bronią, a duża ilość zastosowanych, niekoniecznie slapstickowych, jak to czasem bywa w komiksach czy filmach animowanych, gagów powoduje, że czyta się lekko.

Co się zatem stało, że się zepsuło? Ano, przyszedł rok 1989, realia się zmieniły, i szybko okazało się, że zmienił się nie tyle cykl o Tytusie, ile sam jego autor. Henryk Jerzy Chmielewski, czy, jak go pamiętają miłośnicy serii, Papcio Chmiel, urodzony w 1923 roku powstaniec warszawski zapewne po wojnie lekko nie miał, choć, między Bogiem a prawdą, w forsowanej obecnie wizji historii, w której ktokolwiek, kto konspirował gdzie indziej niż w AL i walczył gdzie indziej niż w I Armii WP, szedł do więzienia na 10 lat albo jechał na Syberię jest tyle samo prawdy jak w tym, że kiedy nastała władza ludowa wszyscy mieli lepiej i żyło się bez żadnych trudności. Papcio rysował w zasadzie od końca wojny, czy to w wojsku, w którym służył do 1947 roku, czy później we wspominanym już "Swiecie Młodych". A skoro funkcjonował w oficjalnym obiegu, to musiał się do tegoż dostosować. I szkoda, że - jeśli już postanowił tworzyć w nowej rzeczywistości - nie udało mu się powstrzymać przed "poprawianiem" tego, co stworzył wcześniej...

Nie chodzi tu bowiem tylko o poprawki kosmetyczne w kolejnych wydaniach książeczek, takie jak inne ceny czy to, że chłopcy wsiadają do metra zamiast do tramwaju. Nagle zaczęło Papcia coś bardzo uwierać i zmieniał również rysunki oraz teksty w książeczkach. Kilka przykładów? Ależ proszę.

W powstałej w 1968 roku (i chyba najbardziej pozmienianej) księdze III chłopcy eksplorują kosmos - wiadomo, końcówka lat 60 to kosmiczny wyścig potęg, więc tematyka była na topie. W wydaniu z roku 1991 lecą w kosmos z laboratorium JPL w Pasadenie rakietą na zaproszenie NASA


podczas gdy w pierwszych wydaniach uruchamiają polską rakietę na wystawie astronautycznej.


Historia również inaczej się kończy; w pierwszych wydaniach jest to lądowanie na boisku szkolnym,


we wznowieniach - wszystko zdarzyło się we śnie Tytusa.

Ten i poprzednie skany za stroną tytusdezoo.com.pl

Zdarzało się Papciowi dorysowywać całe fragmenty komiksu; tak jest w księdze VII, gdzie na dodanych stronach Tytus zwiedza Warszawę, oraz w księdze X, gdzie dorysowano całe nowe zakończenie, w którym zdewastowana wyspa jest naprawiana przez chłopców. Albo, żeby "zlustrować" pobyt bohaterów w jednostce LWP, na początku księgi IV dodana jest plansza, że to tylko Tytusowe wspomnienia, bo teraz to on będzie w NATO. No i mój "ulubiony" przykład - w księdze XVIII Tytus wyjaśnia starożytnym Egipcjanom społeczeństw i w odpowiedzi na "Czy jest u was ustrój niewolniczy?" mówi:

Fot. zbiory własne

Oczywiście w reedycji książeczki po roku 1992 socjalizm i kapitalizm są zamienione miejscami, zupełnie nie wiadomo po co... Takich kwiatków jest niestety więcej i niemal zawsze można sobie zadać to samo pytanie. Po co? Przecież te trącące myszką wstawki stanowią, przynajmniej dla mojego pokolenia, wartość sentymentalną, a dla młodszych czytelników, opatrzone przypisami, mogłyby stanowić wartość dydaktyczną...

Wreszcie, jak zwrócił uwagę jeden z autorów na poświęconej komiksom stronie esensja.pl, wobec zupełnej zmiany warunków i sposobu życia po 1989 roku, Tytus taki jaki był stracił rację bytu. Swiat ruszył do przodu, popkultura wyrwała z kopyta, Zachód zagościł u nas na pełnej..., a Tytus i jego twórca coraz bardziej się w tym wszystkim gubili... Ostatnie 11 książeczek serii w porównaniu z poprzednimi to jakby porównywać mecz Podbeskidzie - Górnik Łęczna z hitem ligi hiszpańskiej. Chyba, moim zdaniem, byłoby lepiej, żeby Tytus skończył się na Kill'em... znaczy XIX księdze.

A na koniec dwie sprawy. Smutna i wesoła. Po pierwsze od pewnego momentu coraz bardziej starzejący się Papcio zaczął skręcać w prawo. Ciężko się ogląda takie obrazki (rok bodaj 2007):

To z reklamówki wyborczej PiS z jesieni 2007 roku. I gdzieś z internetu.
mimo tego, że, jak widzieliście w zajawce fejsbukowej, w Księdze XVIII trafnie przewidział powstanie jednego z warszawskich pomników...

A Wy, lubicie komiksy? Lubicie Tytusa? Podzielcie się w komentarzach! Jeszcze raz dziękuję też wszystkim z Was za pomoc w popularyzacji tego miejsca, jak już będzie można, to się Wam odwdzięczę :)

* moim zdaniem między dobrym seksem a poziomem oczytania wcale nie musi być związku, nie każdy kto dużo czyta musi być dobry w łóżku i odwrotnie, zatem kierując się taką zasadą można się srogo rozczarować...

Ale że Dudka na mundial nie wzięli czyli czy Jerzy Dudek był dobrym bramkarzem?

Ostatnio dużo było w sportowym internecie wspominek z finału Ligi Mistrzów w 2005 roku, kiedy Liverpool w drugiej połowie odrobił trzy gole...