czwartek, 9 kwietnia 2020

Mokry sen niemieckiego robotnika czyli Miasto Żelaznej Huty

Nie wiem, czy mogę się nazwać podróżnikiem, bo ani nie byłem w Indiach, ani w Himalajach, ani nawet w Ameryce, ale uznajmy roboczo, że mogę. Bo w sumie jeżdżę (jeździłem???) po świecie dużo, i z tych swoich podróży zawsze staram się wyciągnąć coś dla siebie. Podróżuję dość nietypowo, bo nie szukam zwykle wrażeń takich, których szuka większość podróżujących. Wiadomo, fajnie jest sobie stanąć na Placu Czerwonym czy przejść się Mostem Karola, zapewne równie super jest wjechać na Wieżę Eiffela czy pogapić się na ludzi w Central Parku, podczas moich podróży jednak staram się znaleźć sobie jakiś motyw czy powód do wyjechania w konkretne, często nie tak oczywiste miejsce. Stąd urodził mi się choćby pomysł obejrzenia jednego dnia Cieszyna, Bielska Białej i Wadowic, stąd podchwyciłem pomysł kolegi Pawła (serdecznie pozdrawiam!) aby jeździć na wyjazdowe mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej w eliminacjach do MS 2018, dlatego kibicuję koledze Zbyszkowi (polecam jego blog "Spacery krótkie i te nieco dłuższe", do którego link umieszczę dziś w polecankach) kiedy ten idzie piechotą z Pragi do podparyskiego Compiegne czy też szlakiem dawnej żelaznej kurtyny. I dlatego też niecałe trzy lata temu urodził mi się w głowie pomysł pojechania do Eisenhüttenstadt.

Pocztówkę znalazłem na stronie udomowiony.pl, z kolei jej autor wziął ją ze strony akpool.pl


Jako przewodnika interesuje mnie nie tylko historia czy architektura, ale też trochę urbanistyka, zwłaszcza, że przeszedłem w życiu zawodowym okres silnej fascynacji modernizmem, również związanym z ideą planowania nowych miast. Wystarczy wspomnieć dzieło naszego architekta i urbanisty, przedwcześnie zmarłego M. Nowickiego, czyli Chattigarh w Indiach. Po co budować nowe miasta w czasach nowożytnych, kiedy pod ręką ma się już stare? Przyczyn jest na pewno wiele, ale ta, która nas interesuje, i która przyświecała twórcom naszego miasta-bohatera jest dość oczywista - ideologia. Jest Eisenhüttenstadt bowiem próbą budowy idealnego miasta epoki stalinizmu, i mimo że miasta takie budowano nie tylko we wschodnich Niemczech (dość wspomnieć węgierskie Dunaujvaros czy choćby - w mniejszej skali - projekty typu MDM w Warszawie czy osiedle A w Tychach), to na gruncie wschodnioniemieckim eksperyment wydawał mi się jeszcze bardziej fascynujący. Z trzech powodów:

- miasto zaczęto budować niemalże na surowym korzeniu w chyba najmniej wolnym kraju wschodniego bloku, co powodowało, że oczekiwałem "czystej" formy, nieskażonej wrogimi wpływami choćby z drugiej strony Łaby - w NRD w latach 50. nikomu nie przyszłoby do głowy budować i planować wbrew linii partii,
- miasto leży w NRD, która sama w sobie jest dla mnie fascynującym eksperymentem budowy jednego totalitarnego państwa na gruzach drugiego przy użyciu tych samych ludzi i w zasadzie tych samych środków i wreszcie
- miejsce to po zjednoczeniu Niemiec jak w soczewce skupia w sobie wszystkie problemy, z którymi wschodnie landy borykają się do dziś.

Na oko ponad połowa mieszkań w tym frankfurckim bloku jest opuszczona.
Poza tym dawno temu w Eisenhüttenstadt mieszkał mój kolega Leszek (pozdrawiam!!!), który odbywał praktyki studenckie w niedalekim browarze. To też bardzo ważny powód!

Zacznijmy zatem ab ovo. Planiści enerdowscy myśleli, myśleli i postanowili w końcu wybudować na początek wielką hutę żelaza w środkowym biegu Odry, tuż nad nowopowstałą granicą z Polską, niedaleko malutkiej sennej miejscowości Furstenberg. Super sprawa bo i surowce można dowieźć statkami i koleją i pusto dookoła, bo co by nie mówić o Brandenburgii, to najgęściej zaludnionym regionem Niemiec to ona nie jest. I później, niedaleko huty zaczęto budować miasto. Z szerokimi alejami, z reprezentacyjnymi placami, z budynkami, mającymi świadczyć o tym, że tu oto powstają nowe, lepsze Niemcy. Znacie tę historię? No, na pewno jeśli jesteście z Krakowa to znacie!

To nie Nowa Huta. To najstarsza część Eisenhuttenstadt zbudowana w latach 50. (źródło: moz.de)
 Zadanie powierzono Franzowi Ehrlichowi, przestawicielowi szkoły Bauhaus, komuniście więzionemu przez nazistów w obozie Buchenwald, ale przedstawiony przez niego plan był dla władz zbyt kosmopolityczny i zachodni, dlatego ostateczny kształt miasta zawdzięczamy dość anonimowemu urbaniście, jakim był Kurt Walter Leucht. Nazwa dla nowego tworu nasuwała się sama, nie można było nazwać tak sztandarowego projektu inaczej niż Stalinstadt. Obecna nazwa pochodzi z roku 1961, kiedy w NRD zmieniło się kierownictwo i przeprowadziło coś w rodzaju destalinizacji. I stoi sobie miasto do dziś, choć boryka się z wieloma problemami, o których za chwilę.

Podróż zaplanowałem sobie z chirurgiczną precyzją. Bo wiecie, w podróżowaniu nie chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej dostać się z punktu A do punktu B. Chodzi też o samą przyjemność podróży. A zatem plan obejmował nie tylko wizytę w Mieście Huty Zelaza i wypicie piwa przed socrealistycznym ratuszem, ale również pojeżdżenie sobie pociągami i zobaczenie innych fascynujących miejsc po tamtej stronie granicy, takich jak Frankfurt nad Odrą, Chociebuż czy Gubin. W tym celu kupiłem sobie dzienny bilet na Brandenburgię (to najlepsza opcja na grupowe ale też indywidualne podróże kolejowe po Niemczech, za dwadzieścia kilka euro możemy przez całą dobę do 3 nad ranem jeździć w granicach landu i przygranicznych gmin dowolnymi pociągami osobowymi niezależnie od ich operatora) i udałem się na Dworzec Centralny w celu załadowania się do pociągu IC, który przez noc miał mnie dowieźć do Gorzowa Wielkopolskiego. A stamtąd to już, jak mówił jeden z bohaterów "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?" prosto, osobowym do Kostrzyna, osobowym do Werbig gdzie szybka przesiadka w osobowy do Frankfurtu, spacer po mieście, osobowy na Cottbus, wysiadka w Eisenhuttenstadt, spacer po mieście i dalej na Gubin, Cottbus i Forst, po czym stamtąd do Wrocławia i TLK do domu. Data wyjazdu? Nie mogłaby być inna - 1 maja!

Po szybkich przesiadkach w Gorzowie, Kostrzynie i Werbig dotarłem do wyludnionego Frankfurtu nad Odrą. Zdjęcie zostało zrobione o 9:16!
Pierwsze wrażenie, które mnie uderzyło po wjechaniu do dawnej NRD to pustka. Tu nie ma ludzi! Nawet we Frankfurcie nie było ludzi, choć godzina była już relatywnie późna, bo okolice dziewiątej rano. Oczywiście, wpływ na to miało święto państwowe (takim w Niemczech, całych, jest Swięto Pracy), ale i tak było puściej niż bym się spodziewał. Przesiadając się w Werbig byłem jedynym człowiekiem na peronie i jednym z bodaj dziesięciu w pociągu. Drugi pociąg również był w dwóch trzecich pusty, a kiedy wysiadałem, wysiadło razem ze mną raptem kilka osób. Kiedy szedłem sześciopasową Strasse der Republik, minęły mnie dwa samochody, równie dobrze mógłbym iść środkiem a nie chodnikiem i nic by mi się nie stało...
Tak jak widać, można było bez żadnego problemu iść środkiem solidnej ulicy w południe.




Tak, było tuż przed południem.
Druga uderzająca rzecz to stan infrastruktury. Można wiele złego powiedzieć o polskich inwestycjach w tąż, o ich zasadności i jakości wykonania, ale miejsca typu Eisenhüttenstadt wyglądają jakby czas zatrzymał się w nich w latach 80. Źle utrzymane dworce, przystanki, chodniki, zardzewiałe latarnie czy odpadający tynk nie są wcale widokiem rzadkim.

Dworzec nie wita nas specjalnie przyjaźnie...
Jak widać, reszta infrastruktury również nie powala, a miasto sprawia wrażenie wymarłego.
I w końcu trzecie wrażenie to dojmujący smutek i jakaś taka schyłkowość. Trochę tak jak odwiedziny u dziewięćdziesięcioletniej babci, która niby jeszcze dobrze się trzyma, ale ma świadomość tego, że zaraz będzie koniec. Restauracja jest, ale nie działa. Hotel niby jest, ale zamknięty. Taksówkarz na głównej ulicy stoi, ale chyba stoi tam z przyzwoitości bardziej niż z czegokolwiek innego. No i to uczucie kiedy z ulicy Róży Luksemburg skręcasz w ulicę Karola Liebknechta, która z kolei krzyżuje się z Karola Marksa, a z dworca do miasta prowadzi Friedrich-Engelsstrasse. W mieście znajdziemy stare socrealistyczne mozaiki, opuszczone bloki, puste trawniki po blokach już wyburzonych, a i miłośnicy urbexu na pewno znajdą coś dla siebie.

Hotel Lunik jest już niestety nieczynny. Stojący pod nim taksówkarz sprawiał wrażenie stojącego tam z przyzwyczajenia.
Ten blok mieszkalny też stoi tu już tylko z przyzwyczajenia...
Miasto Huty Zelaza liczy sobie teraz około 28 tysięcy mieszkańców. W roku 1990 mieszkańców było 53800. Większość uciekła, jeśli nie do Berlina, to na Zachód. Ci, którzy zostali zajmują tę samą powierzchnię, co w rezultacie daje bardzo upiorne wrażenie. Co więcej, jak w wielu takich ośrodkach, mamy do czynienia z degradacją więzi społecznych, poczuciem opuszczenia, wykluczeniem, co jest umiejętnie wykorzystywane przez neonazistowskie oraz populistyczne partie polityczne, które w prowincjonalnych Niemczech Wschodnich zdobywają coraz większe poparcie. Ponadto, jak powiedział mi w zeszłym roku jeden z działaczy Die Linke z Brandenburgii, którego oprowadzałem, wschodnie landy są również z racji ich depopulacji miejscem relokacji azylantów, którzy dostają pomoc od państwa. Co frustruje lokalsów, którzy często dostają w ich mniemaniu pomoc mniejszą. Zatem jest była NRD nie tylko takim zabawnym kuriozum, ale też beczką prochu z przyczepionym lontem, który wciąż się tli.

Jak widać nastroje ksenofobiczne i nacjonalistyczne trzymały się (i zapewne nadal trzymają) mocno...



Aby odkazić się psychicznie po pobycie w miejscu, które jest tak fascynujące, jak męczące, poszedłem na koniec do starej części, czyli do Furstenwalde. Równie pustego, ale wyglądającego już jak każde inne małe prowincjonalne niemieckie miasteczko. Nawet restauracja była czynna, choć od 15, gdyż święcił się Pierwszy Maja.

To też Eisenhuttenstadt, ale jesteśmy w jego historycznej części, nadodrzańskim Furstenwalde.
Mam nadzieję, że kiedy znów otworzą granice i kiedy otrząśniemy się z kryzysu finansowo, może ktoś z Was skieruje swe kroki w tak nieoczywiste, ale fascynująco ciekawe miejsce jak to, które Wam dziś pokazałem. Zawsze uważałem, że podróże mają mnie czegoś uczyć, pomagać zrozumieć świat, i że nie polegają one jedynie na robieniu sobie selfie z miejscami, będącymi uznanymi światowo turystycznymi atrakcjami. A uzupełnieniem tego wpisu będzie podcast, gdzie opowiem o tym jak bez strachu i obaw podróżować w ten nietypowy sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ale że Dudka na mundial nie wzięli czyli czy Jerzy Dudek był dobrym bramkarzem?

Ostatnio dużo było w sportowym internecie wspominek z finału Ligi Mistrzów w 2005 roku, kiedy Liverpool w drugiej połowie odrobił trzy gole...