środa, 1 kwietnia 2020

Chalid Skah (z niewielką pomocą Hammou Boutayeba) czyli od bohatera do zera w niecałe dwie minuty

Zapewne większość z Państwa czytała bądź oglądała "Władcę Pierścieni". Dzieło Tolkiena ma swoich wiernych fanów, którzy znają je na pamięć, którzy obudzeni w środku nocy powiedzą w Czarnej Mowie co było wygrawerowane na Jedynym Pierścieniu i którzy przy szóstym piwie zaczynają rzucać w siebie krzesłami, próbując dowieść, że przekład Łozińskiego nie dorasta do pięt kanonicznemu przekładowi Skibniewskiej. Nie ukrywam, sam trochę należę do grupy takich osób (i oczywiście nie dorasta, jeśli by ktoś miał mnie spytać co uważam). Ale przejdźmy do rzeczy.

To nie są uczestnicy biegu na 10000 m... (za stroną filmowicz.pl)
Lubię biegać (choć jeszcze nie do końca umiem i sporo przede mną) a moim ulubionym dystansem ulicznym jest 10 km. Biegnąc "dyszkę" człowiek nie zarzyna organizmu w takim stopniu jak gdy biegnie na 5 km, nie męczy go tak jak przy czymś dłuższym, no, około 50 minut wysiłku i można iść na piwo. Albo dwa. To tak z perspektywy biegnącego. Z perspektywy kibica jest jednak inaczej. Na Igrzyskach Olimpijskich czy Mistrzostwach Swiata bieg na 10 km nie jest biegiem ulicznym, a stadionowym. A jedno okrążenie to tylko 400 m. Nietrudno więc zgadnąć, że widzowie i "zgromadzeni przed telewizorami" przez dwadzieścia kilka minut oglądają grupę dwudziestu kilku osób biegających w kółko. Do tego w różnym tempie, więc często pod koniec trudno się połapać kto już kończy, a kto ma jeszcze okrążenie więcej, zwłaszcza jeśli stawka prezentuje sobą różny poziom. Już nawet telewizje zwykle nie pokazują całego biegu, tylko przełączają się na same finiszowe metry.

Oni tak będą jeszcze dłuugo... (za wikimedia commons)

Wracając do "Władcy...", bieg na 10 km na stadionie ma z nim wiele wspólnego. Trochę z nim jest jak z tym marszem na szczyt Orodruiny. Tam nawet było ciekawiej, bo a to do elfów wpadli, a to jacyś orkowie ich napadli, czy w Lorien odsapnęli. Tutaj takich atrakcji praktycznie nie uświadczysz, biegną, biegną, i ani żaden Faramir ich nie spotka, ani Gollum nie śledzi, nawet żadnej Morii nie ma, tylko na koniec szybki finisz, Gollum odgryza Frodowi... to znaczy Kenijczyk wyprzedza Etiopczyka, redaktor Szaranowicz z redaktorem Jóźwikiem pokrzyczą coś w stylu "Bekele - El Guerrouj - Bekele - El Guerrouj - BEKELE!!!"  i pozamiatane. No chyba że... zdarzy się tak jak w Barcelonie w 1992 roku.

W Barcelonie, czyli na, jak ja je określam, ostatnich "romantycznych" igrzyskach. Komercja jeszcze nie była wszechobecna (na Dream Team można było przymknąć oko), kwalifikacje nie były tak restrykcyjne jak dziś, no i pierwszy raz od roku 1972 można powiedzieć, że olimpizm uniknął poważnych bojkotów. Mam do tych igrzysk też sentymentalny stosunek, bo były to w sumie pierwsze w pełni świadomie oglądane tego typu zawody (podczas Igrzysk w Seulu miałem 7 lat, a większość transmisji była w nocy i nad ranem). Akurat lekkiej atletyce nie poświęcałem wtedy tak dużo uwagi, bo przecież występowała drużyna Janusza "kiełbasy w górę" Wójcika i siedziałem z otwartą buzią, patrząc na to, że polska reprezentacja (nieważne, że młodzieżowa) może cokolwiek wygrać. Do tego kibicowało się dżudokom, zapaśnikom, a nawet pięcioboistom, a honoru naszej królowej sportu bronili osamotnieni Artur Partyka i Robert Korzeniowski (ten ostatni niestety został jak niektórzy pamiętają zdyskwalifikowany).

Artur Partyka i jego wąs sami nie wierzą, że zdobyli dla Polski pierwszy od 12 lat medal w lekkiej atletyce (za: sport.tvp.pl)
Co się zatem wydarzyło w biegu na 10000 m? Miał on dwóch faworytów, którzy mieli między sobą rozstrzygnąć czyje będzie złoto. Kenijczyka Richarda Chelimo i Marokańczyka Chalida Skaha. Zgodnie z oczekiwaniami obaj oderwali się od reszty stawki i narzucili takie tempo, że na 1500 m przed metą pytaniem było tylko który z panów zdobędzie złoto, a który srebro. I kiedy już wszyscy zaczęli sobie zadawać właśnie to pytanie, prowadząca dwójka dogoniła Hammou Boutayeba.

W sumie sam ten fakt mógł się już wydawać podejrzany. Boutayeb, kolega Skaha z reprezentacji Maroka, nie był byle jakim biegaczem, który dostał się na Igrzyska z puli zaproszeń dla krajów w sporcie niewybitnych. Na MS w Tokio rok wcześniej był ósmy, wygrywał też medale na mniej prestiżowych zawodach, takich jak Igrzyska Frankofońskie czy Halowe Mistrzostwa Swiata. A tu nagle 400 m straty dużo przed końcem dystansu. Ale to się zdarza, nie każdy bieg "wychodzi", można mieć zły dzień, jakąś niedoleczoną kontuzję czy coś. W każdym razie Boutayeb został dogoniony i wtedy stało się coś bardzo dziwnego. Zamiast grzecznie zbiec do prawej i przepuścić prowadzącą dwójkę, on... spojrzał na kolegę, przyspieszył i zaczął nadawać tempo. Jednocześnie Skah zbiegł za Kenijczyka, który został wzięty "w kleszcze" i nie mógł przyspieszyć gubiąc tym samym rywala. Do tego Boutayeb biegł okropnie denerwująco, zwalniając, przyspieszając i starając się zrobić tak, by Chelimo gubił rytm i się męczył, zaś Skah zza jego pleców mógł kontrolować bieg i przyspieszyć na końcu. Oczywiście, proceder ten w końcu został przerwany przez sędziego, który wbiegł na bieżnię i oszusta zatrzymał, ale plan się powiódł. Na ostatnich metrach zmęczony Kenijczyk mógł już tylko oglądać plecy Skaha biegnącego sprintem do mety.

Oczywiście federacja kenijska wniosła protest, który został zaraz po biegu uwzględniony. Złotym medalistą ogłoszono Chelimo, srebro zamiast brązu otrzymał Etiopczyk o dźwięcznym nazwisku Addis Abebe (nie mylić z panem Bebe), zaś brązowy medal przypadł Włochowi Antibo. Marokańczycy wnieśli jednak kontrprotest, który również został uwzględniony, i tym samym następnego dnia medal odebrał Skah. Przy akompaniamencie gwizdów i uważając, by nie został trafiony czymś rzucanym z trybun przez trzymających stronę Chelimo kibiców.

Chalid Skah był dobrym biegaczem. Brązowym i srebrnym medalistą mistrzostw świata, utytułowanym półmaratończykiem i długodystansowcem. Jego dziesięcioletnia zawodowa kariera była jednak zapamiętana przez pryzmat prymitywnego oszustwa, dzięki któremu zdobył olimpijskie złoto. Możliwe analogie zostawiam Czytelnikom.

PS Jeśli ktoś chce zobaczyć incydent na filmiku, może to zrobić tu. A jeśli ktoś jeszcze nie czytał "Władcy Pierścieni, to zachęcam, w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej, rzecz jasna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ale że Dudka na mundial nie wzięli czyli czy Jerzy Dudek był dobrym bramkarzem?

Ostatnio dużo było w sportowym internecie wspominek z finału Ligi Mistrzów w 2005 roku, kiedy Liverpool w drugiej połowie odrobił trzy gole...